Forum Gdzie historia powstaje od nowa... Strona Główna Gdzie historia powstaje od nowa...
Forum dla osób kreatywnych... Jaskinia Fantastyki, RPG i powieści...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Sen.

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Gdzie historia powstaje od nowa... Strona Główna -> Łowcy Smoków
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
aie
Namiestnik



Dołączył: 11 Mar 2006
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Aleksandrów Łódzki

PostWysłany: Wto 22:01, 14 Mar 2006    Temat postu: Sen.

Miałem sen. Widziałem w nim smoka - szybującego w obłokach - siedziałem na grzbiecie, nucąc tą pieśń, która zawsze dodawała mi odwagi.
A ty w jakiej sytuacji chciałbym spotkać się ze smokiem?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
zompi
Skryba



Dołączył: 11 Maj 2006
Posty: 6
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Poza najdalszym Zachodem...

PostWysłany: Śro 17:55, 05 Lip 2006    Temat postu:

W takiej (ale o pci przeciwnej Razz )„Nim zajdzie słońce…”



Historia ta wydarzyła się sprzed wielu laty, kiedy to elfowie żyli w swych leśnych siedzibach, po bezkresnych łąkach galopowały świetliste jednorożce, a między chmurami latały dumne smoki. Ludzie, gdyby ich uszy były otwarte, a umysły bystrzejsze, mogliby się z niej wiele nauczyć. Niewielu jednak dostrzega piękno i mądrość tamtego świata, świata, którego pożera pustka.



Wyniosłe granie gór Har-at-Herid zapłonęły jaskrawym, czerwonym światłem i zwiastowało bliskie nadejście słońca. Czubki drzew lasu królowej Silvany chyliły się pod naporem wiejącego z północy wiatru i czekały, aż dobroczynne promienie światła spłyną na nie ze stoków Gorgonu i jego braci Sirgotha i Mirgotha. Dalej, na zachodzie między wysokimi źdźbłami traw łąki Montegrand, wesoło tańczyły błędne ogniki. Rozświetlały puste, leżące na ziemi konary drzew i spowite jeszcze półmrokiem ogrody. Cała ta sztuka, to przedstawienie rozgrywało się przy akompaniamencie szumu traw, drzew i grzmotu morskich fal. Przyroda obnażała swe piękno jakby w pogardzie dla tego, co miało stać się na jej zielonym łonie.



Drgania ziemi i rytmiczny tentem zbudził rajskie ptaki, które spłoszone wzbiły się w powietrze. Niczym wachlarze rozłożyły swoje cudowne, ogromne skrzydła i ogony. Niemal wszystkie uleciały na zachód, za horyzont bezkresnej łąki. Jeden , ciekawy co jest źródłem hałasu, pozostał. Prezentując wspaniałe, lśniące, czerwone pióra i wypinając dumnie złotą pierś wniósł się wysoko. Szybował na chłodnym wietrze i przyglądał się temu, co działo się na dole.



Z ciemnego lasu królowej Silvany prosto na łąki Montegrand, jak strzała wypadła lśniąca istota ujeżdżająca szarogrzywy wiatr. Kiedy wyłoniła się z mroku światłość przygasła ujawniając cudownej urody elfkę. Cerę miała bladą, oczy idealnie błękitne, lśniące jak roztrzaskujące się o skały krople wody. Złociste, długie, gęste włosy pod wpływem pędu falowały po jej plecach. Co chwila mieniły się nieskazitelnym światłem. Odziana była w zwiewną, jedwabną, jednoczęściową suknię. Przytulała się do karku wspaniałego jednorożca, którego biała, lśniąca sierść odbijała najsłabsze promienie światła, przez co wydawał się być obłokiem, lekką, jasną chmurą z bujnym, długim ogonem i wspaniałym, zakręconym jak śruba rogiem.



Gnali tak, elfka i jednorożec, niczym świetlista kometa. Sunęli przez zaczarowane trawy Montegrand. Spod srebrzystych, połyskliwych kopyt unosiły się tumany pyłków i nasion dmuchawca. Brnęli na zachód, ku legendom i mitom.



Zatrzymali się pod starym, rozłożystym dębem. Gruby, pofałdowany konar pokrywały drobne kropelki gęstej żywicy i ognistego bursztynu. Liście ze złotymi ścieżkami nerwowymi gęsto oblepiały gałęzie, które rzucały na elfkę chaotyczną sieć cienia. Elfka zsunęła się z miękkiego grzbietu swego wierzchowca. Ku nim zmierzała grupa ubranych na czarno ludzi. Ich konie, dwa czarne i cztery kasztanowe, wyglądały mizernie, wręcz hipochondrycznie przy lśniącym, wyniosłym jednorożcu. Ten stanął dęba, zarżał melodyjnie, acz strasznie. Grzywa uniosła się na wietrze przez co wydawał się jeszcze większy, dumnie wypiął klatkę piersiową i w heraldycznej pozie zaczął wymachiwać srebrzystymi kopytami. Onieśmielone i przestraszone takim widokiem konie prześladowców cofnęły się. Pokiwały głowami jakby w zasmuceniu, czy hołdzie. Herszt bandy dobył miecza. Nie był to kunsztowny oręż, ot zwykły, zaostrzony kawałek żelaza. Wydał z siebie bojowy okrzyk, odsłaniając przy tym krzywe zęby tkwiące w zaropiałych dziąsłach. Jego towarzysze zawtórowali mu, w ich dłoniach pojawiły się łuki, sztylety i sieci. Brutalnie bijąc boki swych wierzchowców ruszyli do ataku.



W tej chwili na oczach elfki dokonała się przemiana cichego jak sprawiedliwość i potulnego Elgalorda w okrutną, nieokiełznaną, łaknącą krwi prześladowców istotę, która jak w orgii szalała w boju. Jednorożec napiął niemal każdy mięsień i rozpoczął szarżę na człowieka trzymającego miecz. Skrzyżował swój wspaniały róg, który wyglądał jakby urósł, z kawałkiem ostrego żelaza. Rozbił go w tysiącach iskier i rozpłatał twarz człowieka, który wrzasnął z okropnego bólu i upadł na ziemię. W tym czasie niski, barczysty mężczyzna rzucił na Elgalorda sieć. Ten mocno szarpnął łbem, zrzucił z konia trzymającego liny człowieka i stratował go. Po zrobieniu z niego wręcz krwawej, bezkształtnej papki, znów stanął dęba. W heraldycznej, wyniosłej pozie wymachując przednimi kopytami rozdarł pierś kobiety, która próbowała podejść do niego i ugodzić sztyletem w krtań. Pęknięte żebra rozerwały jej serce, z którego wytrysnęła gorąca smuga czerwonej posoki, po czym padła wstrząsana konwulsjami na ziemię. Krew zbryzgała nieskazitelną sierść na szyi jednorożca. To jeszcze bardziej go podnieciło, niesamowite ilości adrenaliny kazały mu mordować, mścić się na tych, którzy ich ścigali, chronić za wszelką cenę swoją przyjaciółkę. Kolejna sieć oplotła ogarniętego majestatyczną furią jednorożca. Ten którą ją rzucił natychmiast ją puścił, aby nie skończyć jak jego poprzednik. Biały ogier skakał, próbował wyswobodzić się z licznych splotów nici. Widząc go w pułapce wysoki, chudy i blady mężczyzna ruszył na niego z gladiusem w ręku. Jednorożec szarpnął głową i wbił róg prosto między ślepia kasztanowego konia. Pod wpływem takiego ciosu zwierzę padło nie wydając z siebie żadnego dźwięku, a jego jeździec zleciał na ziemię i został przygnieciony cielskiem swojego wierzchowca. Jednorożec tryumfował, kiedy poczuł jak coś wbiło mu się w szyję, prosto w tętnicę. W tej chwili, jak przez czerwoną kurtynę, zauważył jak zakapturzona, średniego wzrostu postać bierze kolejną strzałę i szybko napina łuk. Atmosfera była napięta jak cięciwa podtrzymująca śmiercionośny pocisk. Łucznik rozluźnił palce i strzała poszybowała niczym wiatr moru ugadzając jednorożca w sam środek oka. Elgalord padł na splamione brudną, szkarłatną posoką i srebrzystą, szlachetną krwią magiczne trawy Montegrand. Elfka jak przez mgłę patrzyła na śmierć swojego ukochanego towarzysza. Opierała się o magiczną, stworzoną przez Elgalorda dla jej ochrony niewidzialną ścianę. Teraz czuła opuszkami palców jak bariera staje się coraz zimniejsza i zanikała. Widziała białe smugi magii rozpraszające się na chłodnym północnym wietrze. Dwoje ludzi ubranych na czarno podeszło do niej. Zakapturzona postać wyjęła mały, szklany flakonik i rzuciła go w jej kierunku. Odgłos pękającego szkła słyszała jakby była w pustej, kamiennej komnacie. Z pogłosem. Widziała już tylko tarczę słońca, która powoli wychylała się zza szczytów gór Har-at-Herid. Widziała jak stado turkawek mieszając swe łzy z gęstą krwią śpiewało dla Elgalorda ostatnią pieść. Widziała również wściekle czerwonego, rajskiego ptaka, który z zadumą przyglądał się mieniącemu się blaskiem ciału martwego jednorożca w pierwszych promieniach słońca nowego dnia. Potem zakołowało się jej w głowie i widziała już tylko ciemność.



Czemu na świecie jest tyle ciemności? Czemu nie zauważamy światła, które tą ciemność obejmuje? Bo gdybyśmy nie znali ogromu światła nie moglibyśmy znać ciemności. Czy ona powinna się teraz bać? Tak, ponieważ jej ciemność nie jest jedynie brakiem światła, ale i brakiem nadziei. Aczkolwiek… Nadzieja jest zawsze.



Nie wiedziała jak długo spała. Powoli podniosła powieki starała zorientować się gdzie jest, co się stało? Strasznie bolała ją głowa, czuła się tak, jakby w jej umyśle siedział mocarny kowal, który rytmicznie uderzał młotem o czerwoną stal rozrzucając iskry po jej czaszce.



Znajdowała się w jaskini, to było pewne. Leżała na suchej, przykrytej lekko uschłą trawą skale. Szare, połyskliwe głazy były gładkie jakby ktoś je wyszlifował. Promienie słońca odbijały się od nich i oświetlały jej, teraz bielszą niż suknia, którą nosiła, twarz. Wszystko wydawało się jej tutaj wyrazistsze, czystsze. Powietrze było bardziej rześkie niż w jej rodzinnych lasach i łąkach. Teraz przypomniała sobie o Elgalordzie i o jego strasznej, ale honorowej śmierci. Skryła twarz we włosach i wydawałoby się, że płakała. Ale ona była elfem… Elfowie nigdy nie płaczą. W jej głowie tłoczyło się teraz mnóstwo pytań, a każde z nich próbowało wyrwać się z jej umysłu w poszukiwaniu odpowiedzi. Kim byli ci ludzie? Co z nią zrobili? Co to za miejsce? Dlaczego? Chociaż… To ostatnie pytanie ma wiele odpowiedzi, które bardzo ciężko wywnioskować. Nagle usłyszała… Coś. Nie mogła rozpoznać co to. Czyjeś, a może czegoś kroki. Rytmiczne, lekkie, melodyjne. Były coraz głośniejsze. Dochodziły zza skalnego rogu, za którym korytarz zapewne skręcał w lewo. Czekała w lekkim napięciu na to, co zaraz ukarze się jej oczom, co wyjdzie zza rogu? Kiedy zobaczyła, oniemiała. Przed nią staną smok. Był wyjątkowo duży, aby dosięgnąć jego głowy siedmiu ludzi musiałoby stanąć jeden na drugim. Jego łeb… Straszny i wspaniały zarazem. Był okuty w zbroję z błękitno-szafirowych łusek, które połyskiwały w promieniach słońca. Rogi, najdłuższe nad oczami, dwie pary krótsze za miejscem gdzie mogłyby znajdować się uszy, były gładkie, lśniące, ciemnogranatowe. Od miejsca między jego oczami, przez szyję, plecy, aż do czubka długiego ogona falował na wietrze błoniasty, półprzeźroczysty, koloru popołudniowego nieba grzebień. Jego oczy miały kolor wzburzonego morza. Przecinały je nieprzeniknione, czarne, pionowe źrenice. Tęczówki zdawały się lekko falować, przez co ciężko było od nich oderwać wzrok. Skrzydła miał złożone ale i tak było widać ich masywność. Opadały one na błękitne, umięśnione boki. Wypinał dumnie klatkę piersiową ukazując złoty pancerz, niby potężny napierśnik rycerza. Długa szyja była zgięta jak u płynącego łabędzia. Głowę miał lekko pochyloną w stronę elfki, zachwyconej jego majestatem, pięknem, ale i oniemiałej jego grozą, zwłaszcza wtedy, gdy lekko się uśmiechając pokazał szereg perliście białych, lśniących i zapewne ostrych jak hartowane miecze zębów. Elfka pierwszy raz w życiu widziała smoka. Dawniej znała te istoty tylko z opowiadań, ale wszystkie przedstawiały je jako paskudne, pławiące się w ludzkiej krwi, bezrozumne bestie. Widok istoty tak pięknej, przejrzystej i wręcz eleganckiej zaskoczył ją. Jej zdumienie sięgnęło zenitu, kiedy smok do niej przemówił.

– Witaj w moich skromnych progach.

Jego głos był gruby, rozbrzmiewał niczym huk gromu w czasie burzy gradowej. Elfka zauważyła jak lekko poruszał wargami, ale nie odbierała dźwięku uszami. Informacje jakie jej przekazywał trafiały bezpośrednio do jej głowy. Było to dziwne uczucie, gdyż nie słyszała go, a rozumiała co mówił, a nawet była w stanie określić barwę głosu, akcent, czy ton. Faktycznie mając tak długą paszczę ciężko byłoby się porozumiewać w sposób werbalny. Patrzyli tak na siebie, obydwoje z błękitnymi oczami. Po chwili znów usłyszała głos smoka.

– Już późno. Przydałoby się wrzucić coś na ząb.

Elfka zamarła. Więc tak miała skończyć? W brzuchu pięknej bestii?

– Jesteś głodna? Miałabyś na coś ochotę?

Lekko pochyliła głowę.

– Albo nie chce mnie zjeść, albo chce mnie uprzednio utuczyć. – Pomyślała.

– Nie, nie chcę. – Odezwał się głos w jej głowie. Był zimny, spokojny, ale dało się w nim wyczuć lekką nutę troskliwości. Dlaczego? Słyszała, że smoki przepadają za dziewiczym mięsem. Co prawda ich wizerunek diametralnie zmienił się w jej oczach, ale… A może? Nie wiedziała co tamci ludzi z nią zrobili. Czyżby ją skrzywdzili?

– Nie śmieliby tknąć ofiarę. ­– Znowu głos. Czyżby umiał czytać w jej myślach? Opowieści bardów w sumie opowiadały o wysoce empirycznych i telepatycznych zdolnościach Wielkich Jaszczurów. Jego informacja skruszyła ciężki kamień na jej sercu. Jak każdy elf została wychowana w społeczeństwie purytaniztycznym, nie mogłaby znieść takiej krzywdy. Lekko kiwnęła głową. Smok sięgną swoją szponiastą łapą po spore cielsko nieżywego tygrysa leśnego jakiego widziała niekiedy w królestwie Silvany. Rozerwał je z niemiłym chrzęstem i położył oddzielony kawał szkarłatnego mięsa przy jej stopach (elfka w tej chwili siedziała z podciągniętymi do podbródka kolanami). Przez chwilę przyglądała się bezkształtnej, miękkiej bryle. Nagle przed jej oczami pojawił się zmasakrowany krępy człowiek, jeden z myśliwych jednorożców. Zmarszczyła gładkie czoło i przechyliła głowę na bok. Starała się nie patrzeć na „poczęstunek”.

– No tak… Głuptas ze mnie. – Powiedział z rozbawieniem smok, po czym zbliżył swój wielki łeb do krwistej plamki i składając wargi w ledwo widoczny „dzióbek” dmuchnął. Z paszczy uleciał mały, błękitny ognik i zajął kawał mięsa trawiąc go z lekkim skwierczeniem. Po chwili płomień zgasł, a wnętrze jaskini wypełnił miły zapach pieczeni.

– Smacznego.

Elfka nagle zdała sobie sprawę jak bardzo jest głodna, więc ochoczo zabrała się do jedzenia. Z perspektywy smoka ten kawałek mógł wydawać się malutki, ale drobna elfka nie mogła zjeść go nawet do połowy. Smok na stronie odgryzał ostrymi kłami kawały tygrysiego mięsa, rozdzierał pasiaste futro i kruszył kości. Ciemna, szkarłatna krew spływała między zębami po paszczy i kapała rytmicznie o kamienną podłogę. Znów złe obrazy, widok walki jednorożca. Wtem kompletnie straciła apetyt. Po posiłku smok uparcie i schludnie wylizywał żelazne szpony długim, rozwidlonym językiem. Mruczał przy tym w myślach coś w stylu: „Czemu oni muszą palić takie dobre kęsy?” Po wieczerzy zapanowało niezgrabne milczenie. Elfka i smok leżeli teraz i odpoczywali po sutej uczcie. Wypadałoby nawiązać jakąś rozmowę.

– Kim jesteś? – Zapytała donośnie. Chociaż znajdowali się w jaskini nie było echa.

– Jeszcze nie zauważyłaś? – Odpowiedział jej z nutą ironii w głosie.

– No tak. A czemu mnie tutaj trzymasz?

– Bo Oni tego chcą. Może zagramy w szachy?

Nie zdążyła odpowiedzieć, kiedy przed nią pojawiła się sporej wielkości szachownica z pionkami wielkości przedramienia. Grywała czasami w tą ludzką grę (przynajmniej raz mieli dobry pomysł) ze Starszymi. Co prawda niemal zawsze przegrywała, ale sama gra miała w sobie siłę przyciągania.

–Zaczynaj… Irin.

Popatrzyła na niego z niemym zdziwieniem. Co prawda swoje prawdziwe imię miała poznać dopiero za parę dni, kiedy to kończąc 70 lat miała stać się dorosłym elfem. Jednak nie zmieniało to faktu, że Irin w mowie imion znaczyło złoto i tak też brzmiało jej imię zastępcze. Popatrzyła zamyślona na szereg równo ustawionych figurek. Trochę niezręcznie byłoby je przesuwać rękami.

– Po prostu powiedz.

– Pionek B2 na B4.

Wskazany pionek drgnął i bezszelestnie przesunął się po kratkowanej planszy na odpowiednie pole. Po chwili zauważyła jak czarny pionek smoka przesuwa się w jej kierunku o dwa pola. Rozegrali kilka partii… Każdą wygrał smok. Przy czwartej Elfka nie wytrzymała.

– Nie jestem tu chyba pierwsza?

– Tak i nie.

– Jak to?

– Są tutaj wszystkie, ale jednocześnie są nieobecne.

– Mów jaśniej.

– Nie posłałem je z powrotem do ich miast, gdyż ze strachem w oczach przynieśliby je tu z powrotem. Nie zostawiłem je wszakże same w lesie, czy w górach, bo rozszarpałaby je pierwsza napotkana dzika bestia.

– Więc co z nimi zrobiłeś? Zjadłeś je?

– Nie jestem jednym z tych paskudnych konformistów, którzy jedzą wszystko co im podrzucą.

– To co z nimi zrobiłeś?!

– Szach-mat.

Irin spuściła powoli wzrok na szachownicę analizując ułożenie figurek. Skrzywiła lekko usta. Faktycznie jej król nie mógł wykonać już żadnego ruchu. Kiedy z powrotem podniosła głowę zauważyła tylko jak spowity gęstymi, srebrzystymi włosami czubek ogona znika w korytarzu.



Czemu słońce świeci jak przez mgłę, a ptaki skrzeczą swój upiorny nokturn? Wzbijają się w powietrze, przysłaniają swymi czarnymi piórami niebo? Zalewają je niczym atrament, zalewają ciemnością, co bez niej światła poznać nie możemy. A słońce zachodząc, oblewało się krwistą czerwienią, jak to robiło od początku świata.



– Dobranoc. – Powiedziała cicho, sama, nie wiedząc do kogo. Ułożyła się na kępce suchej trawy, która okrywała kamienną posadzkę. Było wyjątkowo ciepło. Powoli zanurzała się w kojący sen.



Kolejne dni i noce płynęły jak szeroka, acz powolna rzeka. Irin nie opuściła jaskini nie dalej niż na obszerny, wystający ze skalnej ściany, w której znajdowało się wejście do jej tymczasowego miejsca zamieszkania, kamienny taras. Grota była wyżłobiona w samotnej, gdzie niegdzie porośniętej mchem, ogromnej skale, która jednak bardziej przypominała górę. Wszędzie naokoło, aż po horyzont, rozpościerała się dziewicza puszcza. Wiatr kołysał liśćmi i igłami drzew sprawiając, że las przypominał falujące, zielone morze. Często zadawała sobie pytanie: „Co ja tutaj jeszcze robię?” Jednak za każdym razem natychmiast pojawiała się odpowiedź: „Bo nie wie gdzie jest, gdzie jest jej prawdziwy dom, jak do niego dotrzeć? Bo ta jaskinia wydawała się jej teraz najbezpieczniejszym miejscem na świecie.” Sam smok sprawiał wrażenie sympatyczniejszego i mniej groźnego niż wtedy, kiedy zobaczyła go cztery wschody słońca temu.



–Wiesz? Czuję, że jestem w tym coraz lepsza. Szach. – Powiedziała patrząc jak jej biały koń znalazł się w polu gotowy do ataku na czarnego króla. Ten jednak przesunął się odsłaniając wieżę stojącą naprzeciwko białego króla. Czyhały na niego także goniec i królowa.

– Szach i mat.

– Nienawidzę tej gry.

– Ale jesteś w niej coraz lepsza.

Obydwoje zaśmiali się cicho. Czarne i białe figurki ponownie ustawiły się w czterech równych szeregach gotowe do kolejnej bitwy.

–Chciałbym ci coś pokazać. – Powiedział szeptem smok, po czym podniósł się z pozycji leżącej i ruszył w kierunku wyjścia z jaskini. Elfka również wstała, przeciągnęła się i ruszyła za nim. Stali teraz na kamiennym tarasie przed wyjściem. Zbliżał się wieczór. Niebo nad nimi miało kolor jasnego granatu. Dalej ku zachodowi przechodził stopniowo w jaskrawą purpurę, a horyzont owiał się czerwonym szalem. Na sklepieniu pojawiły się już pierwsze gwiazdy, a wśród nich najjaśniejsza „Gromnica” oraz „Brat” i „Siostra” dalekie od siebie, ale z każdą nocą jakby zbliżały się od siebie. Smok ugiął przednią, prawą łapę, przechylił się na bok i osunął prawe skrzydło.

– Wejdź między moje skrzydła. Zaprowadzę cię do pewnego miejsca. Pokażę ci coś.

Irin powoli i niepewnie podeszła do niego, położyła lewą stopę na dłoni ugiętej ręki smoka, swoją zaś oparła o bark. Smok podsadził ją, więc teraz łatwo było jej dostać się na grzbiet, między łopatki.

–Złap się czegoś.

Irin ledwo co objęła ciepłą szyję smoka, a już poczuła jak każdy jego mięsień napina się do granic możliwości. Czuła jak tętnice szyjne nabrzmiewają i zaczynają coraz szybciej pompować ognistą krew. Smok przysiadł na zadnich łapach i wzbił się w powietrze. Poleciał w dół za krawędź skalnego tarasu. Przez moment szybował tak na rozpostartych skrzydłach. Kiedy znajdowali się tuż nad taflą leśnego morza uderzył skrzydłami z taką siłą, że wszystkie drzewa zatrzeszczały, ukłoniły się jakby z aprobatą i podziwem, a powietrze wokół nich zawirowało nucąc swą słodką melodię. W takt niestrudzenie bijących powietrze skrzydeł wznosili się coraz wyżej. Irin zdawało się, że jej niedawne schronienie jest jedynie małą kropką pośrodku zielonego pola któro falowało w podobny sposób jak pola zbóż falują na lekkim wietrze. Z każdą chwilą jej pole widzenia zwiększało się. Widziała ludzkie miasta i zamki. Przypominały teraz ruchliwe mrowiska. Widziała ośnieżone szczyty gór, a daleko, tam gdzie ledwo sięgała wzrokiem iskrzące się morze, które odbijało ostatnie promienie dziennego światła. Nagle wszystkie te obrazy zniknęły. Teraz widziała jedynie matową szarość, a potem kłęby puszystych chmur. Pamiętała, że przed startem niebo było czyste, więc musieli przelecieć już spory dystans, gdyż tutaj powłoka chmur była szczelna. Ciągle mocno ściskała napiętą szyję swojego „wierzchowca”, tak samo jak wtedy, gdy gnała po płaskich ziemiach Montegrand. Lekko uniosła głowę. Dwa ogromne księżyce, jeden w pełni, drugi przypominający ostrze sierpa świeciły jasnym, srebrzysto-żółtym blaskiem. Trzeci, największy ze wszystkich był w nowiu. Coś szarpnęło. Smok spuścił na dół łeb i zaczął pikować ostro w dół. Cały świat powiększył się, jednolite pola przeobraziły się w łąki, góry, miasta. Smok spadał niemal w pozycji pionowej, więc Irin jeszcze mocniej uczepiła się jego najeżonych łusek. Znowu szarpnięcie. Znajdowali się kilka stóp nad ziemią i powoli opadali na suchą, piaszczystą, martwą powierzchnię. Spod bijących skrzydeł ulatywał szary pył. Kiedy wylądowali Irin zsunęła się po opuszczonym specjalnie dla niej skrzydle. Zauważyła, że ziemia urywa się przed nimi. Znajdowali się na krawędzi jakiegoś klifu. Chwiejnym krokiem, powoli zbliżyła się do krawędzi. Smok delikatnie pociągnął ją pazurem za ramię i odsunął od przepaści. W tym momencie gruby na długość kciuka pas ziemi skruszył się i spadł w białą, mglistą otchłań.

– Uważaj. – Szepnął w jej myślach.

Pod ich stopami rozpościerały się kłęby białego dymu. Przypominały cumulusy widziane od góry, ale w przeciwieństwie do chmur, nie falowały, ani nie płynęły, chociaż wiał dosyć silny wiatr. Sama myśl, że to chmury niwelował fakt, że takie same znajdowały się nad ich głowami. Kolejny płat ziemi osunął się z lekkim chrupnięciem w mgłę.

– Co to jest? – Spytała Irin. Zdziwiła się, kiedy jej głos zadrżał.

– To jest „nic”.

– Czym jest to „nic” ?

– Tym, czym samo się zowie.

Znowu spore grudki ziemi zostały wchłonięte przez nicość.

– Powiększa się… Czy i nas pochłonie?

– Ja… Nie jestem pewien.

W tym momencie spuścił głowę i wyglądał na potwornie pokrzywdzonego. Zupełnie jakby było mu wstyd, że czegoś nie wie . Irin podeszła do niego i poklepała go po łuskowatej szyi. Był dziwnie zimny i taki jakiś… Nierealny, niematerialny.

– Skąd to się wzięło?

– Przez zaniedbanie.

– Kogo?

– Kowalów tego świata. Zimnych profesjonalistów, którzy nie kochają swych dzieł.

– Ale czemu pozostawiają swoje dzieła na pastwę rdzy? Czemu nie otaczają je miłością i opieką?

– Bo zaczęli żyć dla samego życia i niczego więcej.

Nastała przygnębiająca chwila ciszy. W powietrzu czuło się atmosferę podobną do takiej, jaka panuje w górskiej wiosce, na którą sunie niszczycielska lawina, a mieszkańcy spoglądają w jej lodowatą paszczę. I nic nie mogą zrobić

– Może uda się przekonać ich do tego świata?

– My jesteśmy jego częścią, więc nas również nie dostrzegają.

– Niech potępieni będą kowale, którzy pozostawiają piękny miecz na pastwę rdzy. – Szepnęła Irin. Czuła jak w jej gardle ugrzęzła wielka gula, której nie mogła przełknąć.

– Oni już są potępieni, bo twórca w każdym swym dziele umieszcza cząstkę swej duszy.

– Więc, niech nastanie koniec.

Stali tak jeszcze przez chwilę i przyglądali się bladej nicości. Ponoć każda żywa istota boi się tego czego nie rozumie. Ta pustka była kwintesencją strachu.

– Chodź. – Znowu szept w jej głowie. – Musimy wracać.

Znowu pomknęli ku przestworzom, na zachód. Zachód to chyba najbardziej tajemniczy kierunek świata. A także najpiękniejszy i najcieplejszy. Ten lot nie bił już taką energią, majestatyczną mocą jak wtedy, gdy zmierzali ku krawędzi świata. Minęli miasta, ogromne i brudne zamki, inne dzieła kowali, tak oczywiste, że przez nich zapomniane. Po dość długim locie wylądowali na tarasie. Wszędzie naokoło panował nieprzenikniony mrok, ale po grocie latały błędne ogniki, niektóre przyprowadzone z lasu, inne wyczarowane przez smoka. Irin osunęła się po skrzydle na kamienną posadzkę i wręcz machinalnie ruszyła w kierunku jaskini, do posłania. Smok również wyglądał na wycieńczonego. Jego łuski wyblakły, oczy nie świeciły już magicznym blaskiem. Myślał nad czymś bardzo intensywnie. Irin słyszała jego potężne myśli nawet kiedy je do niej nie wysyłał. W jej głowie tłoczyły się różne szepty, nieprzyjemne brzęczenia. Nagle stanęła, pomyślała chwilę.

– Smoku!

– Hmm? – Mruknął wyrwany z kontemplacji.

– Nie zdradziłeś mi jeszcze swojego imienia.

– Sama mi je nadaj. Odparł rozweselony i tajemniczo uśmiechnął się. Potem Irin położyła się na swoim posłaniu z suchej trawy i mchu. Natychmiast zasnęła.



Obudził ją chłodny powiew wiatru. W tym miejscu rzadko bywało wietrznie, wiatr dął tylko wtedy gdy ktoś tego chciał. Co ciekawsze, powiew dochodził ze środka jaskini. Irin powoli wstała, ziewnęła kilka razy i ruszyła, trochę ospale, w kierunku źródła tej anomalii. Jeszcze nigdy nie zapuszczała się tak daleko w głąb jaskini. Nie przypuszczała również, że może być tak wielka. Widziała duże i małe komnaty-jamy, każda była nad wyraz uporządkowana, z równymi płytami na podłodze i ze ścianami z, jakby, oszlifowanego obsydianu. Szła szerokim korytarzem. Ten przypominał niedbale wydrążony w skale tunel. Powoli stawał się coraz węższy i niższy, ale wciąż był wielkości odpowiadającej smokowi. Korytarz prowadził do kolejnej komnaty. Kiedy Irin do niej weszła stanęła jak wryta. Ta była chyba największa jaką widziała. Ściany były pokryte czarnym, wulkanicznym kamieniem. Po całej komnacie rozsiane były jasne, świecące tajemniczym, białym światłem podesty, jakby małe ołtarze. Kiedy podeszła do jednego z nich wstrzymała oddech, poczuła jak całe ciepło odeszło z jej twarzy, a serce zamarło. Na ołtarzu leżała kobieta, z rasy ludzkiej. Złożone ręce spoczywały na piersi, włosy miała rozpuszczone, a twarz bez wyrazu. Irin szybko spojrzała na sąsiedni ołtarz. Tam leżała elfka, dalej też. Przed sobą, przed oczami widniał obraz nieskończenie wielu świateł, księżniczek, dziewic, ofiar złożonych smokowi.

– Chyba poznałaś odpowiedź na jedno z twoich wielu pytań.

Głos zabrzmiał w jej głowie jak dzwon podczas cichego południa. Gwałtownie odwróciła się. W wejściu do komnaty stał smok. Nie wydawał się już taki duży, ani wyniosły. Tamten wspaniały błękit, którym Irin tak zachwycała się niemal kompletnie wyblakł. Oczy wydawały się przysłonięte mgłą, bez blasku, bez mocy. Irin spuściła głowę. Spojrzała z obawą na przerażająco białą twarz kobiety leżącej na najbliższym niej ołtarzu.

– Czy one…

– Śpią. Ale… Zaraz się obudzą. Gdy nadejdzie czas. A teraz wybacz, ale mam pewną ważną sprawę do załatwienia.

Elfka drgnęła. Te ostatnie zdania zabrzmiały tak, jakby ta sprawa miała być ostatnią w jego życiu. Smok powoli odwrócił się. Nagle coś zgrzytnęło. Ogromny głaz zaczął zasłaniać wejście do komnaty. Światło wolności zanikało jak księżyc w swych kolejnych fazach. Irin widząc, że grozi jej zamknięcie czym prędzej pognała do wrót. Wpadła na nie niemal w tym samym momencie, kiedy zatrzasnęły się z donośnym hukiem, które efektownie spotęgowało echo.

– Hej! Wypuść mnie!

Słyszała jedynie kroki smoka, które cichły z każdą sekundą. Nie były już melodyjne, gładkie. Teraz przypominały zwykłe… Kroki. Irin wycedziła w swoim języku jakieś stare, ciężkie przekleństwo.

– Kolejna do twojej chorej kolekcji? – Wyszeptała czując narastający gniew. – Nie dam się… tu… pogrzeee…

Nagle padła na ziemię. Niewidzialna Pani Snu przywiązała do jej powiek ciężkie, ołowiane kulki. Wszystko spowiła ciemność. Zarówno we śnie, jak i na jawie.



Powoli otworzyła oczy - nic się nie zmieniło. Spojrzała w głąb komnaty - nic się nie zmieniło. Zwróciła swe lica ku wyjściu - rozbłysło ciepłe światło, któro oślepiło jej ,ciągle rozszerzone, źrenice. Była lepka od sennej sieci ale zdołała wstać i ruszyć przed siebie. Chłodny przeciąg oczyścił ją z resztek nocnych mar. Po chwili znalazła się na tarasie. Cały świat wydawał się bardziej wyraźny, ale jednocześnie przyjemnie nierealny. Z zadumą patrzyła na jarzącego się krwistymi jęzorami ognia feniksa, szybującego wysoko nad tarczą słońca i na wykonujące swe podniebne ewolucje smoki, które ryczały swą melodyjną pieśń. Dziwny był to rapsod. Raz rozbrzmiewał rozpierającą pierś radością. Ogłuszający ryk, jakby rozgłaszając wszystkim szczęśliwą wieść, niósł się zapewne kilometrami. Ale niektóre wersy rozbrzmiewały cichym żalem, tęsknotą, zupełnie jakby utraciły coś ważnego. Ten widok, ten wiatr, ten ryk i radość rozdzierająca serce sprawiały, że „nicość” wydawała się być nieprawdziwa, że zniknęła. I coś Irin podpowiadało, że tak właśnie jest.



Wiedziała również, że już nigdy nie spotka towarzysza jej ostatnich dni. Nie mogła pozwolić by jego dusza została zapomniana. Przy wejściu do jaskini stał obsydianowi głaz. Magicznymi słowami wyryła na nim napis:



„Niech każdy, komu będzie dane tędy przechodzić, uchyli głowę, gdyż miał tu siedzibę Smok, którego tylko ja imię znałam, a któro każdy mógł mu je nadać. Ten, który nie żył tylko dla swojego życia i nasmarował zardzewiały miecz. Ten, który przywrócił upadłym kowalom sens miłości i wyobraźni”.



Nie wiedziała skąd znała zaklęcie ognistych słów. Po prostu pojawiło się w jej głowie.



I opadła zasłona cieni. Światło rozjarzyło się na świecie masując cierpiące mięśni jej twarzy. Oblał je niczym balsam i jak balsam napełnił dumą i radością serca wszystkich.



Stała tak jeszcze chwilę z uniesioną twarzą i przymkniętymi oczami. Pozwoliła by wiatr rozczesywał jej włosy, a słońce grzało zmarznięte policzki. Z zamyśleniem wsłuchiwała się w wciąż rozbrzmiewający, podniebny, żałobny hymn. Nie poczuła, jak diamentowa łza spłynęła jej po policzku. Cicho i nieśmiało.



Odwróciła się na pięcie i ruszyła w głąb jaskini. Wiedziała gdzie ma iść i co ma zrobić. Jedyne czego nie wiedziała to to skąd to wszystko wie. Znowu stała u progu komnaty pełnej ołtarzy. Teraz było tutaj pusto. Kompletnie ciemno. Dostrzegła jednak blade, nikłe światełko. Ruszyła w jego kierunku, z każdą chwilą przyspieszała kroku. Często wpadała i potykała się o niewidoczne ołtarze, a ognik stawał się coraz większy, coraz silniejszy. W końcu dotarła. Ciężko dysząc przyglądała się źródłowi światła. Biło ono spod okutego w kolczastą zbroję elfa. Jego bojowy rynsztunek gdzieniegdzie plamiła zeschnięta krew. Przyłbica hełmu lekko przysłaniała jego oczy, po policzkach spływały zlepione potem srebrzyste włosy. Spał. Irin klęknęła przy nim, pogładziła dłonią po zimnych policzkach.

– Czemu on się nie obudził? – Pomyślała. – Co prawda w bajkach jest na odwrót, ale…

Zawahała się. Powoli pochyliła się nad nim, zbliżyła swoją twarz do jego. Jej delikatne, miękkie usta złączyły się z jego spękanymi, nabrzmiałymi od krwi. Jej oddech stał się jego oddechem, jej serce jego sercem.



Gwałtownie otworzył oczy. Siedział wygodnie rozpostarty na miękkim siedzeniu w kabinie pociągu. Koła leniwie stukały o szyny, a obraz za oknem powoli przesuwał się do tyłu. Rozejrzał się i nie wiedząc dlaczego oblizał wargi. Naprzeciw niego spał stary, owinięty szczelnie w jesienny płaszcz, mężczyzna. Przed nim stała pusta butelka po brandy. Nagle zdał sobie sprawę, że coś leży w jego dłoniach.

– No tak, znowu zasnąłem przy lekturze. – Pomyślał.

Na okładce książki widniał piękny, dumny, żywo-błękitny Smok. Długo mu się przyglądał.

– Gdzieś już go widziałem… Tylko gdzie?



Pociąg stanął z ostrym, przenikliwym piskiem kół. Z wagonu wyszedł mężczyzna z długimi, srebrnymi włosami. Uparcie przyglądał się czemuś co trzymał w dłoniach. Był zamyślony tak bardzo, że nawet nie zauważył czerwonego rajskiego ptaka, z dumnie wypiętą, złotą piersią, który siedział na zielonej tabliczce z napisem: „Peron 4”. Gdyby nie świadomość, że jego twardy dziób nie pozwalałby mu na to, można by stwierdzić, że uśmiechnął się.





Czy słońce już zaszło?

To dobrze.

Jutro zacznie się

nowy dzień…


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Gdzie historia powstaje od nowa... Strona Główna -> Łowcy Smoków Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin